Często pytają Państwo, skąd biorą się niezwykłe kolory Roussillon. Ochra, cynober – kolory pochodne tlenków żelaza, siarczków rtęci, dawniej pospołu z akwamaryną ostentacyjny symbol zamożności. Można pociąć się z nudów czytając tę chemię. Jest wersja bardziej czarująca, bo z seksem.
Nieszczęśliwa żona Sirmonde, zły pan-zły mąż, przystojny paź poeta Guillaume de Castebang mieszkający w wieży, który wiersze klecił tak, że nikt by jej tyle nie dał, ile on obiecał. Klasyka. Mieszkaniec wieży wyczynia cuda, ona – zaniedbywana przez męża – zakochana w paziu na zabój. Nomen omen.
-Kocham cię.
-A twój mąż?
-Nie bądź głupi, mój mąż cię nie kocha.
Zazdrosny małżonek pazia poetę utłukł i kazał z niego przygotować potrawę, którą poda żonie. Miłość zjada ją ze smakiem. Uświadomiona rzuca się ze skał niczym Wanda do Wisły, krew bryzga, skały zabarwia. Od razu robi się w okolicy kolorowo i pogodnie. Tyle (w dużym skrócie) jedna z wielu legend prowansalskich
Legenda jedno, a tradycja francuskich delicatessen to drugie. W 1430 roku na paryskiej rue des Marmousets (to już fakt, nie bajka, choć ulicy na Île de la Cité dawno nie ma) fryzjer i cukiernik zapragnęli trochę zarobić, a że biznesy szły kulawo – wpadli na pomysł, że we Francji zawsze świetnie sprzedawały się pasztety i trzeba się przebranżowić. Na początku nikt nie skojarzył i nie powiązał oryginalnego smaku le pâté ze zniknięciem kilku osób.
Dobra, wystarczy tej kultury, idziemy coś zjeść!
Bon Appétit!