Bidonville. Od zawsze była ogromna różnica pomiędzy południowym podnóżem La Butte – pełnym barów, pijaków i dziwek a północną częścią, bliższą umocnień oraz Maquis – zamieszkiwanym choćby przez Stainlena, jego murzyńską kochankę i zgraję kotów modeli, które Salisowi dały wieczną sławę. Tam był spokój i tak jest do dziś. Sporo pochowanych knajpek, mało turystów, mało hałasu. W tej północnej części babka przyjęła poród Utrilla. 26 grudnia, choć on po pijaku twierdził, że dokładnie w Boże Narodzenie. Spiritus Sanctus. Zdumiewające, jaki to jego naiwne malarstwo odniosło sukces.
Montmartre nie był tak zepsuty, pełen rozpusty, jak chciał to widzieć Francis Carco, którego opisy zapłodniły wyobraźnię filmowców i skazały Wzgórze na opinię burdelu kontrolowanego przez apaszów. Rozpusta była u stóp wzgórza, gdzie Renoir’a przed mordobiciem uratowało jedynie to, że jeden z napastników rozpoznał w nim malarza, który portretował mu narzeczoną. Jeszcze go bandyci do domu odprowadzili, żeby mu się coś nie stało po drodze. Portret musiał się podobać.
Zapraszam na spacer śladami Bohemy i artystów. Na sztuce, to może się nie znam, ale z alkoholu to mam habilitację 😀 Opowiem o Lautrecu, Utrillu, Impresjonistach, Picassie i o domach z dużym numerem rzecz jasna. Na zdjęciu kabaret Lapin Agile, skąd Utrilla i Modiglianiego Frédé (właściciel) regularnie wyrzucał, choć obu lubił. Wyrzucał, bo Utrillo po pijaku wywracał stoliki znacznie skuteczniej, niż Konfederacja na trzeźwo układ sejmowy.
Jak go Frédé wyrzucił, to poszedł żreć do jego żony, Berty. Ta miała dla niego zawsze talerz zupy. Ot, Montmartre.