Vincent w Paryżu marniał. Obrazy się nie sprzedają, drogo, zimno i szaro. Tolouse-Laurtec, z którym malarz balował namawia go do wyjazdu do Prowansji. Urodzony na południu Henri zapewnia kolegę artystę: Tam będzie ciepło, tanio i kolor! Tam jest Japonia! Jedź, Vincent!
Jedź! Będzie ciepło! Kiedy 21 lutego 1888 roku Vincent wysiada z pociągu w Arles wita go 60 cm śniegu. Pogoda pod psem. Jedynie kobiety piękne, co podkreśla Vincent w liście do brata. Wiedział, bo wcześniej odwiedził burdele przy okazji głośnego morderstwa prostytutki. Za jedną z dziewcząt z pobliskiego lupanaru – Rachel – będzie tęsknił do końca.
Miało być tanio – wyszło jak zwykle. 5 FF to była fortuna, a tyle ryczy za dzienne utrzymanie hotelarz w „Carelle”, którego do porządku musi doprowadzić sprowadzony przez Vincenta sędzia pokoju. Właściciel hotelu i speluny wyczuł turystę artystę, to kroi go na lepszym, zamawianym przez Vincenta winie. Boso, ale w ostrogach. młodszy brat podsyła mu pieniądze na utrzymanie, bida, ale złego wina pić nie będzie.
Za 15 FF miesięcznie wynajmuje w końcu mały, czteroizbowy, pomalowany na żółto domek, który będzie mu służył za pracownię, gdzie będzie mógł również sypiać. W rzeczywistości ściany wewnątrz miał bielone błękitnawym jedynie wapnem, a podłogę z czerwonych płytek. Dziś już go nie ma. Zostały w Arles ślady artysty i pełne koloru obrazy, bo kolor i Japonię w Prowansji odnalazł. Szybkie, nerwowe pociągnięcia pędzlem, ale tak precyzyjne, jak ruch dojrzałego lwa jednym uderzeniem pozbawiającego życia ofiarę. To kolory Vincenta? Chyba tak. Chyba, bo dziś nie jesteśmy już w stanie ich odtworzyć. Żółte i niebieskie farby kupowane u „Ojca” Tanguy i podsyłane mu przez brata z Paryża były kiepskiej jakości, szybko traciły swój blask. Żółcie zamieniały się w trupią zieleń.
Celowo pomijam nazwisko Van Gogh’a, bo to karkołomne zadanie dla nie-flamanda. Vincent miał tego świadomość, kiedy w liście z Arles pisał do brata Theo: na Salonie Niezależnych wystaw moje prace podpisane tylko imieniem. I tak nikt naszego nazwiska nie potrafi wymówić.
Choć jest na ustach całego świata, to rzadko kto przeczyta je poprawnie spoglądając na dwie proste płyty nagrobne w Auvers-sur-Oise. Życzeniem Jo, żony Theo było, by prochy męża spoczęły obok brata, Vincenta, którego ciało po ekshumacji i translacji złożono pod murem cmentarza, w najmniej godnym miejscu przeznaczonym dla samobójców. Spoczywają razem. Być może Jo jedyna wiedziała, co wydarzyło się w trakcie ostatniego rodzinnego spotkania, po którym Vincent chodził z pistoletem w kieszeni, malował rozedrgany, pełen niepokoju i strachu obraz kościoła, aż w końcu nad jego pole, pomiędzy kościołem a cmentarzem, po raz ostatni wzbiły się w powietrze namalowane przed śmiercią czarne kruki.
Zapraszam do Paryża i do Arles. Opowiem Państwu smutną, ale piękną historię geniusza, który widział więcej.